wtorek, 5 czerwca 2012

000. Prolog



W pokoju panowały egipskie ciemności, jeśli nie liczyć światła, jakie rzucał ogień z kominka. Ale nie martwiło go to, nie interesowało go nic. W końcu był wszystkim, mógł mieć wszystko. Nie bał się niczego, a jednak teraz jego serce napełniało się trwogą. Jeden błąd, jaki popełnił dziewięć miesięcy temu z tą nieszczęśnicą, mógł zniweczyć jego plany, mogła popsuć jego idealny świat, na który tyle pracował. Poprawił się w zielonym, wysokim fotelu. Rzucił łaskawym spojrzeniem po zebranych. Dopuścił tu tylko kilku swoich przyjaciół, jak to ich zwykł nazywać, chociaż wcale nimi nie byli. Nie potrzebował przyjaciół. Jego plany są dopiero urzeczywistniane, więc każdy, kto go popiera jest potrzebny. To ważne, by zaraz na początku tego nie popsuć. Jedna z zebranych osób poruszyła się niespokojnie. Zza mahoniowych, rzeźbionych drzwi, prowadzących do komnaty sypialni, dobiegł ich przeraźliwy krzyk… kolejny już krzyk. Poczuł ukłucie w okolicach serca. Czemu to czuł? Nie powinien. Skarcił się w myślach za tak ludzkie odruchy. Był kimś więcej niż człowiekiem. Wykrzywił wąskie wargi w czymś, na rodzaj uśmiechu. Długimi, bladymi palcami pogładził poręcz fotela. Uniósł głowę, raz jeszcze przyglądając się swoim pierwszym sługom, przyjaciołom szkolnych lat, pierwszym poplecznikom. Zmrużył czarne oczy, dokładniej przyglądając się wyrazom twarzy zebranej trójki. Jedna kobieta i dwóch mężczyzn. Jedno małżeństwo i przyjaciel. Szatynka o oliwkowej karnacji siedziała, kuląc się ze spuszczoną głową. Czarna szata z zielonym wzorem idealnie dopasowywała się do jej wąskiej talii. Wysoki, groźnie wyglądający mężczyzna, obejmował ją ramieniem, bez żadnych emocji. Kamienna maska nie drgnęła ani razu, szare, dumne oczy taktownie utkwione były w ścianie. Młode małżeństwo, idealnie nadające się do roli, jaką chciał im powierzyć. Czy im ufał? Och nie, nie ufał nikomu. To oni ufali jemu. Rozpostarł ramiona, pozwalając by długie rękawy jego szaty pokazały się w całej swej okazałości.
- Przyjaciele - zaczął swoim wysokim, zimny głosem. Kobieta wzdrygnęła się i uniosła ładną twarz do światła, jej towarzysz dużo spokojniej okazał swoje zainteresowanie. Trzeci mężczyzna cały czas patrzył w jego stronę. Kolejny krzyk mrożący krew w żyłach. Kobieta, Anabelle, jęknęła cicho. Postanowił to zignorować. - czemu zamilkliście? Czy nie macie mi nic do powiedzenia?
- Panie - Daniel Angelline, szarpnął swoją żoną i spojrzał mu w oczy. Nie lubił tego, wręcz nie tolerował, ale dzisiaj byli mu potrzebni. Dzisiaj wszystko musiało pójść dobrze. - widać postępy, jeśli o to pytasz, Anabelle dostała się do Ministerstwa, przyjęli ją. Avery prosi o wybaczenie, nie zdążył wrócić na dzisiejsze spotkanie. Załatwia jeszcze robotę papierkową, związaną z ostatnią misją, jaką mu zleciłeś.
- Wiem o tym, przysłał mi sowę. Nie sądzisz, że schodzi mu się z tym za długo, Angelline? - spytał zimnym szeptem. Zmrużył wąskie oczy, przypatrując mu się. Na czole mężczyzny pojawiły się krople zimnego potu.
- Panie, nie mi o tym sądzić. Ale jeśli ty tak uważasz… jeśli tylko mogę cokolwiek na to poradzić… - odpowiedział żywo, ocierając pot granatową chustką w kratkę.
- Nie wydaję mi się, Angelline, by to było konieczne, ale będę pamiętał o twojej propozycji - zapewnił go, zadowolony z odpowiedzi. Daniel Angelline skłonił mu się lekko. - A ty Anabelle? Jakie wieści przynosisz mi z Ministerstwa?
- Panie, póki, co nie mam dostępu do informacji, ale gdy tylko będę w stanie powiedzieć coś konkretnego, bezzwłocznie wyślę sowę z raportem, albo stawię się osobiście, jeśli tylko tak wolisz - Ścisnęła w dłoniach mocniej rąbek swojej szaty, gorączkowo wpatrując się w jego twarz.
- Liczę na to.
Pokiwała jeszcze głową, rumieniąc się na oliwkowych policzkach. Obok siebie usłyszał syk. Nagini, wierna, wspaniała. Miał, co do niej, wiele planów, wiedział, że będzie mu potrzebna.
- Spokojnie moja kochana - syknął do węża w jego rodzimym języku.
- Panie - odsyczał wąż, najwyraźniej z samej potrzeby odezwania się.
Mahoniowe drzwi otworzyły się z hukiem. Wypadła przez nie kobieta w podeszłym wieku, w czarnej, poplamionej krwią szacie. Włosy związane w kok przyprószone były siwizną na skroniach. Rozejrzała się po pomieszczeniu, a kiedy odnalazła go wzrokiem, jej oczy stały się jeszcze bardziej wyłupiaste niż normalnie. Chwyciła się oburącz za skraj szaty, podbiegając do niego. Złożyła mu ukłon, jakiego oczekiwał, stając między nim a małżeństwem Angelline.
- Panie, ratuj ją - wychrypiała, wskazując grubym palcem na otworzone drzwi.
- Ratować? O czym mówisz, Dorotheo? - Obrzucił ją badawczym spojrzeniem, zajrzał legilimencją do jej świadomości i ujrzał leżącą we krwi kobietę; kobietę, którą…
Wstał ze swojego fotela i ruszył głębokimi, długimi krokami ku komnacie. Kiedy minął mahoniowe drzwi, jego oczom ukazało się łoże z zielonym baldachimem w złoty wzór. Pościel we krwi nie zwiastowała nic dobrego. Jeszcze chwilę temu był wściekły, a teraz? Teraz się bał. Lord Voldemort, największy czarnoksiężnik, jakiego znał świat, po raz pierwszy w życiu czegoś się bał. Zganił się za to uczucie, z kamienną twarzą podchodząc do łoża. Leżała na nim młoda kobieta, blondynka o granatowych oczach teraz zamkniętych; chorobliwie blada, zlana zimnym potem. Jej oddech był świszczący, ciężki, na pierwszy rzut oka było widać, że sprawia jej to trudność. Blade usta popękały w kącikach.
- Dorothea, drzwi - zagrzmiał głosem drżącym ze strachu i wściekłości. Pokój wypełniał odór krwi i potu. Było w nim coś jeszcze, coś nowego, czego nie mógł zidentyfikować. Dorothea pospiesznie wyszła, zamykając drzwi za sobą.
- Tom? - szepnęła kobieta, tonem nie głośniejszym niż oddech. Otworzyła zmęczone, granatowe oczy, szukając go wzrokiem. Nie taką chciał ją zapamiętać.
- Jestem tutaj, Jodith - Nachylił się nad nią, czekając aż skupi się na jego obliczu. Przystojna twarz, nieco już starsza od tej, którą widywano w szkole, ciemne, długie włosy, ciemne oczy, jasna karnacja; nie zmienił się wiele. Jodith uśmiechnęła się do niego lekko.
- Och, Tom – jeknęła - obiecaj mi coś - wysapała, biorąc serię kolejnych, męczących oddechów. - Kiedy już odejdę…
- Nie dzisiaj, Jodith. - wtrącił, usilnie chcąc w to wierzyć. Zawsze go denerwowała, a kiedy przyszła tu, tłumacząc mu jego błąd, tłumacząc mu, że to jego dziecko, wprost jej nienawidził, zaś kilka miesięcy pod jego dachem sprawiło, że ciężko było mu myśleć o przyszłości bez niej.
- Nie, Tom. Obiecaj mi, że jak już odejdę zaopiekujesz się nią. Musisz mi to obiecać, Tom. - Zaczęła sunąć dłonią po pościeli, szukając jego własnej dłoni. Uległ, pozwalając, by czuła, że jest przy niej. On sam nie odczuwał takiej potrzeby, ale wiedział, że ona tak. A więc dziewczynka. Urodziła mu się córka.
Został ojcem.
- Anabelle Angelline przyjmie ją i wychowa, jak własną córkę, dopilnuję tego - oświadczył, widząc na jej twarzy ulgę. Najwyraźniej nie oczekiwała nic więcej. I dobrze.
- Anabelle i Daniel będą odpowiedni. Ona sama nie może mieć dzieci. Zaopiekują się nią - potwierdziła bardziej do siebie niż do niego. Kiwnął, więc tylko głową.
- Jodith, mogę cię uratować - spróbował jeszcze raz, ciągnąć temat, który poruszyli tylko raz. Wtedy nie zgodziła się, nie chciała nawet o tym słyszeć, dostała skurczy…
- Nie możesz, Tom. Nic nie da się zrobić - wymamrotała, pewna swego. Nie chciała jego pomocy, nie takiej.
- Da, jeśli tylko…
- Nie. Teraz musze odejść - zaprzeczyła na tyle stanowczo na ile pozwalał jej stan. Zamknęła oczy, łapiąc powietrze z największym trudem. Konała. - Tom… ma na imię Claire. - Ostatnie słowo otuliła swoim głosem, włożyła w nie tyle uczucia, ile jeszcze nigdy w życiu nie słyszał. Nawet, kiedy mówiła o nim. Uścisk jej ręki zelżał całkiem, opadła bezwładna, bez życia, na poduszki.
Odeszła.

Nie wiedział jak długo tak siedział (kilka minut? A może kilka godzin?), kiedy uświadomił sobie, o czym mówiła Jodith. Przecież dziecko gdzieś tu było. Rozejrzał się po komnacie, szukając wzrokiem czegoś, co przypominałoby niemowlę.
Kołyska stała po drugiej stronie łoża. Jak to się stało, że wcześniej jej nie zauważył? Podszedł do niej powoli, chcąc odłożyć ten moment na później. Ale nie mógł. Nie tym razem. W kremowej kołysce znajdowało się małe zawiniątko. Różowe, zarumienione policzki, kilka ciemnych włosków, drobne, pulchne rączki. Nigdy w życiu nie widział nic piękniejszego. Nigdy nic nie zachwyciło go tak bardzo, jak to dziecko. Nawet wizja świata, jakiego sobie wymarzył stała się mniej atrakcyjna. Dziewczynka otworzyła oczka i spojrzała na niego granatowym wzrokiem swojej matki. Wydawała się wszystko rozumieć, poznawać się z nowym światem.

- Witaj na świecie, Claire Angelline.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Rozdziały